Są ludzie, którzy nie lubią się przytulać, albo gdzieś to zgubili. Tak naprawdę współczuję im.
Podzielę się z Wami tekstem, który co jakiś czas odkrywam na nowo. W przeszłości zaznaczyłam go w książce, i odłożyłam na: Kiedyś.
U mnie, działa. Dobra nowina przytulasów. Co to takiego? Coś, co można – za darmo (!) – otrzymać od własnego dziecka. Niby takie oczywiste.
To, co z tekstu zapamiętałam, przypominam sobie, w różnych momentach. Raczej z gatunku tych, o których potem wolałabym nie pamiętać.
Kiedy emocje w tobie jeszcze buzują, jeszcze nie opadły. Tak, właśnie wówczas. Chciałoby się poleżeć obok tego małego, pachnącego ciałka. Emanującego dziecięcością, niewinnością, spokojem. Nieskażonego światem. Znajdując ukojenie.
Albo pogłaskać, przytulić, tuż przed wyjściem do pracy. Kiedy, wiesz, wiesz na pewno, że to będzie trudny dzień. Zastrzyk energii.
Albo, tak po prostu, wtulić się w oddech – równy, miarowy.
Dlaczego uścisk, muśnięcie skóry i przytulenie kojarzyć miałyby się z tylko z seksem?
Gdzieś we mnie, brak zgody na to.
Ale dobra nowina działa w dwie strony. Słowo „Przytulić!” – w ustach mojej córki brzmi konkretnie, zdecydowanie. Może wręcz, kategorycznie?! Cóż, przyznam, że ani płacz, ani krzyk nie robią na mnie aż takiego wrażenia.
Pamięć podsuwa mi historię, która wydarzyła się w metrze w Vancouver, a którą swego czasu relacjonował jeden z portali społecznościowych. 70-letnia pasażerka chwyciła za dłoń mężczyznę, który nie dość, że podejrzanie wyglądał, to jeszcze zachowywał się dziwnie: krzyczał, przeklinał, wykonywał gwałtowne ruchy. Za rękę trzymała go tak długo, aż się uspokoił i usiadł obok niej. „Jestem matką, a on potrzebował czyjegoś dotyku” – skwitowała to później krótko.
Podobno też dotyk jest zmysłem, który człowiek zachowuje najdłużej. „Działa nawet wówczas, kiedy wszystko inne nie przynosi już żadnych efektów” – pisze w swojej książce Jan Grzegorczyk („Niebo dla akrobaty”, Wydawnictwo Znak). Nie śmiem wątpić, że wolontariusze w hospicjach słyszą na kursach, że najlepszym lekarstwem dla chorego jest właśnie drugi człowiek.
„Dopóki jej nie przeczytałam, nie wiedziałam, że należę do zaszczytnego grona terapeutów-uściskologów” – a to już słowa czytelniczki recenzującej inną książkę („Mała księga uścisków”, Wyd. Ravi). Domyślam się: terapeutki. Wprawdzie, zdania na temat zasadności dotyku w trakcie terapii są wśród psychoterapeutów różne.
Czy pamiętam pierwszy kontakt cielesny z własną córką? Gdy położono mi ją na brzuchu tuż po porodzie…? Oczywiście! Uogólniać nie lubię, ale takie chwile są nie do zapomnienia.
Po tym nieco przydługim wstępie, pora na Sylwię Chutnik i jej felieton „W bliskości siła”. Mnie osobiście, ten tekst bardzo poruszył.
* * *
Czas na wspomnienia: pierwsza myśl, jaka pojawiła się w twojej głowie po tym, jak wzięłaś w ramiona swoje dziecko. Albo jak położono je na brzuchu tuż po porodzie. Poczułaś jego skórę, ono samo znowu, na chwilę, było jakby tobą. Wyszło ze środka, stało się oddzielne, a jednak znowu bliskie. Ten specyficzny rodzaj wzruszenia, kiedy patrzysz na nie, kiedy możesz przyłożyć swoją twarz do jego brzucha, szyi, pleców. Wchłonąć zapach (perfumy o zapachu noworodka, to byłby hit!), poobserwować delikatne pory skóry, przesunąć dłonią po meszku włosów. I tak godzinami. Wspólne przytulanie się to chwile, kiedy możesz korzystać z gratisowej dziecioterapii. Zawsze tak robię po całym dniu: wołam syna i przytulamy się, żartując, opowiadając i robiąc z siebie wariatów. Mówiąc szczerze, nie umiałabym lepiej się zrelaksować. To lepsze niż alkohol! To zdrowsze i tańsze niż dopalacze. Promocja, rabat, gratis. Wasze dziecko również może skorzystać z takiego przytulaństwa: mianowicie dostanie na całe życie pakiet wsparciowo-ubezpieczający. To lepsze niż polisa i lokaty na koncie. Myślę o tym często, kiedy jestem zmęczona byciem mamą. Przypominają mi się magiczne obrazy z sali porodowej albo niekończące się opowieści koleżanek z serii „i wtedy na niego spojrzałam”. Patrzę znowu w okna domów i widzę matki pochylone nad gorączkującym czołem, matki nakrywające rozkopaną kołdrą. Matki gotujące, sprzątające i kąpiące. Jak niekończące się Madonny z obrazów, jak królowe cierpliwości. Naiwny to może obraz, za mało w nim realiów. Ale efekt bliskości zachowany.
Tuląc dziecko od urodzenia aż do momentu, kiedy nam się nie wyrywa, mrucząc, że przecież „jest za duże”, dajemy mu prosty przekaz: kocham cię, jestem tu. Podróżuj po świecie, eksploruj nowe miejsca, poznawaj ludzi. Ale ja jestem zawsze. Moje ramiona, mój mocny uścisk. To się nie zmienia.
Podobnie jak karmienie piersią, tak i przytulanie jest darmową formą wsparcia. Powtarzam to do znudzenia, bo we współczesnym świecie, pełnym zajęć dodatkowych, zabawek edukacyjnych za trzysta złotych i porad psychologicznych za pięćset, mamy coś, co nie kosztuje nic. Jest dla wszystkich, od ręki (od ramiona?) i ma siłę, która zwalczy każdy zły moment naszego życia. Przypomnijmy sobie jakąś tragedię z naszego dzieciństwa, typu zgubienie misia na spacerze. Szloch, płacz, rozpacz. Gdyby nie obcałowująca nasze słone łzy mama, która tuliła swoje zasmarkane dziecko, to kto wie – może byśmy stali się złodziejami albo kłamczuchami? Może przeszlibyśmy na złą stronę mocy, gdyby nie ten moment pociechy i zanurzenia się w kochających ramionach. Musimy więc spłacić dług wdzięczności, przekazać dobrą nowinę przytulasów.
Wiem, są ludzie z kręgu zła, którzy uważają, że noszenie dziecka, tulenie i wspólne drzemki w jednym łóżku to pierwszy stopień do rozpieszczenia. Do wychowania bezstresowego, które – jak wiemy – prowadzi do permisywizmu, lewicowości i upadku świata. Że jak małe dziecko płacze, to trudno – niech się wypłacze. Że jak już z tego płaczu jest sine, to należy patrzeć tylko, aby się nie udusiło. I nie podchodzić do łóżeczka, nie brać na ręce. Nie pocieszać. Dzięki temu mały terrorysta na zawsze zapamięta sobie życiową mądrość: masz problem, licz na siebie. I się, najlepiej, uspokój.
Skąd ci wszyscy ludzie biorą takie głupie przekonania, że dotyk i czułość wobec własnego dziecka maja na celu wychowanie małego tyrana? Rozumiem, że są takie specjalne książki dla sadystów, które porównać można do instrukcji obsługi dobrze działającego robota. Książki te mówią na przykład o pozytywnych aspektach bicia dzieci, przepraszam, pozytywnych rezultatach „klapsów”. To źle rozumiana filozofia bliskości, naprawdę. Są również odpowiednie fora internetowe, które radzą zdesperowanym rodzicom płaczących po nocach dzieci: a dajcie sobie spokój. Niech płaczą. Ale teoria zimnego chowu sypie się choćby przy okazji publikacji takich jak książka Evelin Kirkilionis „Więź daje siłę”. Jest w niej mowa o noszeniakach, czyli dzieciach, które rodzą się z potrzebą noszenia. Kontakt fizyczny, a zatem przytulania, chustowania, masaże i zabawy z udziałem dotyku pomagają dziecku i opiekunowi lepiej dostroić się do siebie. Działa to w ten sposób dlatego, że w następstwie wzajemnego dotykania się do mózgu dziecka i rodzica uwalniają się bardzo ważne hormony. Co więcej, pisze Kirkilionis, dziecko rodzi się wyposażone we wszystkie neurony, którymi będzie dysponować całe życie, ale to właśnie dotyk stoi za wytwarzaniem się połączeń między nimi. To liczba połączeń, a nie liczba neuronów, jest kluczowa z perspektywy inteligencji.
Nie wystarczy więc obłożyć dziecka tysiącem zabawek rozwojowych – jak się nie przytulacie, to nici z rozwoju. Chcesz mieć w rodzinie przyszłego menedżera – przytulaj go. Proste, prawda? To jak z kamieniem naturalnym – szybkie, wygodne i tanie. Tylko że w obliczu takich oczywistych rozwiązań człowiek zaczyna kombinować, bo myśli sobie: to niemożliwe, żeby to było takie zwykłe. Musi tu być jakiś haczyk, jakaś gwiazdka z wyjaśnieniem drobnym druczkiem. Wymyśla więc teorie o rozpieszczaniu, psuciu, byciu zbyt dobrym. I tylko dzieci, jak zwykle, patrzą na nas z politowaniem i podbiegają wyściskać z całej siły. Czego sobie i państwu życzę.
Tekst pochodzi z książki „Mama ma zawsze rację”, Wyd. Mamania, 2012 r.
0 comments
Prześlij komentarz