Kolejny mój tekst o złości i dziecięcych emocjach. Sytuacje dnia codziennego to w istocie iście detektywistyczna praca – cóż, nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
Stop. Chciałabym zatrzymać tamtą kobietę, która ciągnie za rękę płaczące, niespełna metrowej postury dziecko. Która podnosi je z chodnika – bo dziecko się na nim kładzie. Która próbuje usadzić je na wózku, bezskutecznie. Która wciąga mu na głowę czapkę, a ponownie zrzuconą – podnosi. Która wybiega za nim na jezdnię. I która, rozzłoszczona, wreszcie daje mu klapsa.
Stało się.
Przewijam film do początku. Cukiernia po drugiej stronie ulicy. Zjadam ciastko, które chciałam zamówić dla M., ona jak zwykle wybiera owsiane. Parę kęsów, i ma już dość. Oczywiście. W tym momencie bierze do ręki opakowanie z kulkami czekoladowymi – zdobycz tego dnia: obiecane, wyczekane, kupione – i rzuca na ziemię. Cóż, nie zwlekając długo, proszę, by je podniosła. Zero reakcji. Proszę zatem ponownie. M. robi krok w tył i opiera się o szklaną ścianę sklepu, by zaraz potem usiąść na podłodze. Zaczynam się denerwować.
Kolejny ruch to wyprowadzenie wózka na zewnątrz cukierni. M. nie reaguje. Wracam do środka. Nie, nie mówię, że ją zostawię. Płaczące ciałko podnoszę z ziemi. Jeszcze szybka uwaga do pani stojącej za kasą, że TO ciastko było „rzeczywiście przepyszne” (zachęcona przez nią, wizytę w cukierni planowałam od paru dni). Nieudana próba nawiązania kontaktu wzrokowego. Mówię grzecznie: Do widzenia, i wychodzę.
Na zewnątrz nie jest lepiej. Trwa próba sił, płacz M. przeradza się w krzyk, czy może zawodzenie. Przejście przez pasy z dzieckiem wyskakującym z wózka: arcyniebezpieczne.
Gdy następnego dnia, już na spokojnie analizuję sytuację, dochodzę do wniosku, że M. wystarczyło przytulić. Kurczę, nie rozumiałam jej spojrzenia. Refleksja przychodzi po lekturze tekstu z bloga pewnej cenionej przeze mnie pedagożki, na temat empatii. Ale myślę też, tak, to również dostrzegam bardzo szybko, że przytulenia potrzebuje również tamta kobieta. I może nawet niekoniecznie, w fizycznym sensie. Może – w codziennym kieracie – szwankuje jej myślenie o sobie jako o kimś naprawdę ważnym?
Tamten wtorek zostaje ze mną na długo. W poszukiwaniu wskazówek: czy zrobiłam coś nie tak i jak w podobnej sytuacji postąpić następnym razem – przekopuję Internet. Może jednak znajdę klucz? Lakoniczne stwierdzenia, w stylu: „to taki czas”, przestają mnie uspokajać. W tych okolicznościach tymczasowość staje się po prostu wiecznością. I jest trudna.
Jeszcze raz wracam do tekstu o empatii. „Czuła obecność. Towarzyszenie bez oceniania”. Hmm... I zaraz dalej wskazówka: „Mózg w stanie silnego stresu jest zamknięty na wszelkie nauki, racjonalne myślenie”. Na innym blogu, niechcący znajduję wywiad z kobietą, tym razem psycholog, która tłumaczy, co zrobić, gdy dziecko wpada w histerię w miejscu publicznym. Jej diagnoza nie pozostawia cienia wątpliwości: to najprawdopodobniej efekt przesytu bodźców. Ha, jest przy tym zbieżna z moją intuicją! Przecież cukiernia nie była pierwszym miejscem, do którego zaszłyśmy z M. zaraz po opuszczeniu żłobka. Puzzle powoli zaczynają się układać. „Na początku należy uspokoić mózg dziecka, czyli małą strukturę o nazwie ciało migdałowate, które wysyła alarm o sytuacji stresowej do organizmu. Hormon, który uspokaja ciało migdałowate, to oksytocyna. I wydzielana jest ona z mózgu już po kilku minutach przytulania”. No jasne! Nagle dociera do mnie, że gdy obie z M. jesteśmy zdenerwowane, ona tego nie rozumie, bo... nie rozumie emocji. Emocji, które się uruchamiają, nakręcają, wybuchają itp. Boi się ich. Z kolei ja jestem w stanie przejąć nad nimi kontrolę.
Odkrycie jak kamień milowy. Na tamtą kobietę patrzę jeszcze raz: z góry, i – tak jakby – z ukosa. Pośpiech jest złym doradcą: Chodź, wracamy do domu! Wyjdźmy już stąd! Przyznam, że nie chciałabym ponownie znaleźć się w jej skórze.
Kto powiedział, że na błędach nie można się uczyć?
Gdyby ktoś szukał, to o mojej pierwszej lekcji złości pisałam tutaj: klik.
0 comments
Prześlij komentarz