Zaczęło się od kopytek, które chciałam zrobić. I to nie raz. No i wychodzi na to, że sporo tu mówię o sobie, ba!, może nawet trochę się chwalę. Zapewniam Was jednak, że umiem też mówić i o swoich porażkach.
Początkowo planowałam zacząć ten wpis od słów: Jak lepiłam pierogi; w końcu pierogi są większym niż kopytka wyczynem sztuki kulinarnej. Brzmiałoby nieco chełpliwie, ale to w końcu lepiej dla wizerunku autora (czytaj: autorki), prawda?! Któż z nas lubi opowiadać o tym, że coś mu nie wychodzi… Zwłaszcza w kuchni, którą – i prywatnie, i publicznie – tak lubimy się dziś bawić. Uznałam jednak, że będę się ściśle trzymać faktów.
Oto historia. Postanowiłam, że nauczę się robić kopytka. Banał – powiedziałyby wszystkie stare ciotki i babcie, a także panie domu o doświadczeniu większym niż moje, a więc idącym w lata. Gotujesz ziemniaki, przeciskasz przez praskę, dodajesz jajko albo dwa oraz mąkę. Ile? Tak na oko. Ciasto ugniatasz, formujesz wałeczki i kroisz, lekko pod kątem, itd. Banał, zakasałam więc rękawy i do roboty! Traf chciał, akurat z wizytą zapowiedział się mój tata. A dla niego to nie jest takie hop-siup, bo w istocie oznacza wyprawę za miasto i może zabrać znaczną część dnia. Pomyślałam sobie: Uraczę go kopytkami.
Nie będę was dręczyć szczegółami, jak wyrabiałam ciasto. Dość powiedzieć, że poległam na owym sławetnym zaleceniu: na oko. Ze spotkania z tatą zapamiętałam głównie to, że siedział w kuchni przy stole i mówił, mówił, mówił. Z kolei ja, odwrócona plecami, stałam przy ladzie i dosypywałam mąki do ciasta, które lepiło się jak guma. Tata odjechał, zanim jeszcze wrzuciłam pierwsze sztuki na wrzącą wodę. (Zresztą tak naprawdę wyszło tego chyba tylko kilka sztuk.)
Nie dałam jednak za wygraną. W ruch poszedł telefon, zaczęłam też wertować strony internetowe, by wysondować, gdzie popełniłam błąd – bo przecież przepis taki prosty. Udało się i szczegóły zapisałam w notatniku. Kolejne partie kopytek wychodziły wprost idealnie.
Ale z czasem przepis na kopytka poszedł w odstawkę. Powróciłam do niego po przeszło roku. Tym razem miało być ambitniej: różowe kopytka, czyli z ziemniaków z burakami. Wszystkiego brałam znów na oko, przekonana, że przecież już umiem. I co? Nie wyszło. Choć, nie, nie, walczyłam dzielnie. Ciasto ugniatałam partiami, codziennie po trochu, i tak przez trzy dni (zdaje się, ugotowałam za dużo ziemniaków). Poddałam się dopiero wtedy, gdy zobaczyłam, jak brudna jest stolnica; po prostu wyniosłam ją z domu, by nie raziła moich oczu. Jestem jednak przekonana, że w sprawie kopytek, również tych z burakami, nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Z tej historii płyną dla mnie dwa wnioski. Swoje mocne i słabe strony poznajemy bez względu na to, gdzie i w jakich kontekstach doświadcza nas życie. To niewątpliwie cenna wskazówka, bo wydawać by się mogło, że cechy – dzięki którym np. będziemy lepiej sobie radzić w pracy – objawiają się tylko w sytuacjach biznesowych. Nic bardziej mylnego. Uporu, a co za tym idzie – niezrażania się porażkami, nie sposób wyćwiczyć na szkoleniu bądź warsztatach. No bo proszę, stoisz nad stolnicą, nawet stajesz nad nią po raz kolejny, i bach: niespodzianka. Przyznam, że już dawno nie myślałam o sobie jako o osobie tak uparcie dążącej do celu i konsekwentnej. A te cechy wróżą raczej dobrze we wszelkiego typu przedsięwzięciach. Czy nie tak są choćby opisywani Polacy, którzy odnieśli sukces w Dolinie Krzemowej? No właśnie.
Po drugie, mówienie o swoich niepowodzeniach to ważna umiejętność. Ba, to w ogóle jest umiejętność! Szczególnie dziś, gdy tak podkreśla się znaczenie wizerunku i niejeden usilnie na niego pracuje, by wydać się lepszym, bardziej interesującym, oryginalnym, żeby ciekawie zaistnieć. Marketing poucza nas, przynajmniej ja kiedyś zetknęłam się z takim podejściem: Jeśli ci się w czymś nie powiodło, lepiej zachowaj to dla siebie. Znam też ludzi, którzy tak postępują. Trudno o bliskość czy współpracę w takich relacjach. A skoro tak, to o co innego może w nich chodzić?
0 comments
Prześlij komentarz